23 marca 2014

Poemat Sylvii Plath - "Trzy kobiety"





Poemat na trzy głosy
Miejsce akcji: Oddział położniczy i okolice

Głos pierwszy:
Jestem spokojna jak świat, jestem bardzo cierpliwa
Krążąc po orbicie swojego czasu. Słońca i gwiazdy
Przypatrują mi się z szacunkiem.
Księżyc ma ze mną sprawę intymniejszą:
Przychodzi i odchodzi jak pielęgniarz ze światłem,
Który wie, co mnie czeka. Ale czy mi współczuje? Nie sądzę.
On się tylko zdumiewa na widok płodności.

Gdzie się tylko pokażę, jestem niezwykłym wydarzeniem,
choć ani o tym myślę, ani ćwiczę tę rolę.
To co się we mnie dzieje, dzieje się bez ceremonii.
Na wzgórzu stoi bażant,
Stroi dzióbkiem swe brązowe pióra.
Uśmiecham się niechcący do tej mojej nowej mądrości.
Kwiaty i liście są na moje usługi. Jestem gotowa.

Głos drugi:
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam ten mały krwawy wylew,
Nie chciałam wierzyć.
Patrzyłam na mężczyzn kręcących się po biurze:
Jacyż byli płascy!
Było w nich coś z tektury i tym musieli mnie zrazić,
tą chudą, chudą płaskością, z której poczynają się idee, ruiny,
Buldożery i gilotyny, amfilady białych sal pełnych krzyku
i zamrożone anioły, abstrakcje.
Pamiętam, siedziałam przy biurku w pończochach i pantoflach
                                                                               [na szpilkach

A mój szef śmiał się: "Co tak nagle pobladłaś?
Czy zobaczyłaś upiora?" Cóż miałam mu powiedzieć?
W bezlitosnym drzewie zobaczyłam śmierć, zobaczyłam ubytek.
Nie chciałam wierzyć. Czy to dla ducha aż tak trudne
Wcielić się w usta, twarz?
Te litery wynikają spod czarnych klawiszy, czarne klawisze
Wynikają
Spod moich palców biegłych w alfabecie, rozkazujących
                                                                               [maszynerii
Kółkom, dźwigniom, cząsteczkom, połyskliwej mnogości.
A ja siedzę tu i umieram. Tracę jeden wymiar.
W uszach dudnią mi pociągi: odjazdy pożegnania!
Srebrny tor czasu wypróżnia się w przestrzeń.
I tylko moje nogi, mechaniczne stukotki:
Stuk, stuk, stuk, metalowymi słupkami, „i jestem ważona na wadze,
I okazałam się za lekka”.

To musi być ta choroba, którą zawlekłam do domu: ta śmierć.
O tak, ta śmierć! Czy z powietrza się wzięła?
Czy w płuca wessałam ten zarazek zniszczenia? Czy cała jestem jak puls,
Słabnący, zanikający, pod spojrzeniem mroźnego anioła?
Czy on właśnie jest moim kochankiem, ten anioł śmierci?
Bo od dzieciństwa pociągały mnie słowa spod mchu i pleśni.
Więc czy ten jest właśnie mój grzech? Ta dawno już umarła namiętność do śmierci?

Głos trzeci:
Dobrze pamiętam tę chwilę, kiedy już byłam pewna.
Od wierzby dolatywał dreszcz,
Twarz w sadzawce była piękna, ale nie moja;
Była częścią logiczną świata, jak wszystko naokoło.
Ale ja dostrzegałam same tylko niebezpieczeństwa: gołąbki i obietnice,
Gwiazdy i złote deszcze, poczęcia, poczęcia!
Pamiętam białe mroźne skrzydło ogromnego łabędzia,

Kiedy z groźnym spojrzeniem, jak ruchoma baszta, nadchodził na mnie z góry rzeki.
W każdym łabędziu utajony jest wąż.
Przeszybował koło mnie z okiem ciemnym od groźby.
Zobaczyłam w nim odbity świat, mały, czarny i zły:
Małe słówka zahaczone o małe słówka, postępki o postępki.
To ten niebieski upalny dzień taki wypuścił pączek.

Nie byłam gotowa. Rozbiegały się białe obłoki
I rozrywały mnie na cztery wiatry.
Ani trochę nie byłam gotowa.
Nie było we mnie nabożeństwa.
Myślałam, że potrafię uniknąć następstw.
Ale na to było już za późno. Za późno było i miłość
Dalej rzeźbiła w mojej twarzy tak, jak gdybym była gotowa.

Głos drugi:
To już teraz świat śniegu, a ja nie jestem w domu.
Jak biała jest ta pościel! Twarze nie mają rysów,
Są łyse i nie do wiary, jak twarze moich dzieci,
Tych chorobliwych maleństw, które wymykają się moim ramionom.
Inne dzieci nic we mnie nie budzą: są odrażające.
Za dużo na nich rumieńców, za dużo życia. Nie potrafią być ciche
I grzeczne, jak ta nieduża pustka, którą w sobie noszę.

Nie od razu dałam za wygraną. Próbowałam i próbowałam.
Zaszczepiałam sobie życie jak dziwny organ,
Poruszałam się ostrożnie i niepewnie, niby coś dziwacznego.
Próbowałam nie za dużo myśleć. Próbowałam być instynktowna.
Próbowałam rzucać się w miłość na oślep, jak niektóre kobiety,
Na oślep w łóżku z tym moim dobrym kochanym ślepcem,
W grubej ciemności dokoła nie szukałam twarzy tamtego.

Nie szukałam jej, ale ta twarz tam była,
Twarz nie urodzonego, wpatrzona w swą zamierzoną doskonałość,
Twarz nieżywego, która tylko tak właśnie, w niebycie,
Mogła zachować nieskażone piękno.
Były tam jeszcze inne twarze: twarze narodów,
Rządów, parlamentów, społeczeństw
I oblicza bez twarzy ludzi tak zwanych ważnych.

Ci właśnie są najgorsi:
Zazdrośni o to wszystko, co nie jest płaskie jak oni. Zawistni niby bogowie,
Gotowi cały świat spłaszczyć na swoje podobieństwo.
Wyobrażam sobie Ojca naradzającego się z Synem –
– Płaskość tak idealna musi być świętością –
„Uczyńmy tu niebo” – powiadają.
„Wypierzmy i wyprasujmy wszystkie brudy z ich dusz”.

Głos pierwszy:
Jestem spokojna. Jeszcze jestem spokojna. Jest to spokój przed katastrofą,
Żółta chwila zanim zjawi się wiatr, kiedy liście
Obracają ku niebu blade wnętrza dłoni. Tu jeszcze jest zacisze
Białych prześcieradeł, twarzy nieruchomych jak zatrzymane zegary.
Głosy cofają się i chudną, ich literowe symbole
Rozpłaszczają się jak pergamin parawanów, którymi osłaniają nas tu od wiatru,
Jakież splatają się w nich sekrety po chińsku, po arabsku!

Jestem śniada i niema. Jestem ziarnem, które zaraz pęknie.
Ta śniadość to jestem ja, obumarła i osowiała,
Która nie chce być niczym więcej, nie pragnie już odmiany.
A teraz zmierzch otula mnie niebiesko, jak Marię.
O, witaj kolorze oddali i zapomnienia!
Kiedyż nadejdzie ta chwila, gdy Czas
Pęknie jak tama i wieczność się rozleje i pogrąży mnie całą?

Rozmawiam z sobą, tylko z sobą, odosobniona,
Cała w sterylnych tamponach, przygotowana na ofiarę.
Oczekiwanie ciąży mi na powiekach. Leży na nich jak senność,
Jak obszar morski. Z daleka, z daleka czuję pierwsze szarpnięcie fali
Niosącej ku mnie ładunek boleści, nieuchronnych jak przypływ.
A ja jestem jak muszla szumiąca na białej plaży,
Zwrócona w stronę odgłosów straszliwego żywiołu, który mnie obezwładnia.

Głos trzeci:
Teraz już leżę jak góra, pośrodku gór-kobiet.
Lekarze krążą dokoła, jakby nasza ogromność
Porażała ich umysły. Uśmiechają się głupkowato.
To ich rodzaj jest winien temu, co się ze mną stało, i dobrze o tym wiedzą.
Pielęgnują swą płaskość jak oznakę miłego zdrowia.
Niechby komuś z nich przytrafiła się podobna niespodzianka.
Oszalałby od tego!

A co, jeżeli aż dwa życia wyciekną mi spomiędzy ud?
Pokazywano mi tę białą, lśniącą czystością salę z instrumentami.
To nie jest miejsce dla szczęścia. To jest miejsce krzyku.
„To tu cię przywiozą, kiedy przyjdzie twój czas”.
Nocne lampy wiszą jak księżyce, płaskie, czerwone, przyćmione od krwi.
A ja nie jestem gotowa na żadne takie rzeczy.
Trzeba mi było zabić to, co mnie teraz zabija.

Głos pierwszy:
Nie ma chyba cudu okrutniejszego niż ten:
Rozrywają mnie konie, miażdżą podkute kopyta.
I trwam. I mam to przetrzymać. Muszę dopełnić dzieła.
Jestem jak czarny tunel, przez który pędzą nawiedzenia,
Najścia, objawienia, spłoszone twarze.
Jestem samym jądrem spełniającej się okropności.
Co za ból, co za smutek donosiłam w sobie?

Jakże mnie ten niewinny owoc zabija i zabija! Karmi się moim życiem.
Drzewa schną na ulicach, deszcz jest żrący jak kwas,
Czuję go na języku. I te naszykowane straszydła,
Roboty czekające na zwolnionych obrotach, wzgardzone kumy
Z sercami jak zegarki, z torbami pełnymi instrumentów.
Muszę być wałem ochronnym i zacisznym dachem!
Muszę być kopułą nieba i pagórkiem dobroci. O, będę!

Jakaś moc we mnie narasta, praupór,
Rozpadam się jak skorupa ziemi i czuję, jak uderza we mnie
Taran ciemności. Splatam ręce na wzgórzu, którym jestem.
Powietrze staje się gęste i lepkie od mojego wysiłku.
Jestem pastwą przemocy. Jestem poszturchiwana do użytku.
Ciemności wygniatają mi oczy.
Przestaję widzieć.

Głos drugi:
Zostałam oskarżona. Śnią mi się wielkie rzezie,
Sama jestem ogrodem czarnych i czerwonych męczarni, wypijam je
Drżąc z trwogi i nienawidząc samej siebie. A teraz świat rodzi swą zagładę
I biegnę mu naprzeciw z ramionami pełnymi miłości.
To ta namiętność do śmierci wszystko zaraża i psuje.
Trup słońca wychyla się z gazety – czerwony.
A ja ronię życie za życiem w sczerniałe usta ziemi.

To ona jest wampirem, który nas wysysa. Dlatego nas hoduje,
Tuczy, jest dla nas dobra. I wargi ma czerwone,
Znam ją. Dobrze ją znam,
Starą kostuchę, jałową wiedźmę, odwieczną bombę zegarową.
Ludzie obeszli się z nią źle, ale ona ich pożre,
Pożre ich, pożre ich w końcu, pożre i będzie górą.
A teraz słońce już zachodzi. Umieram. Rodzę śmierć.

Głos pierwszy:
Któż on jest, ten siny wściekły chłopczyk,
Lśniący i nie z tej ziemi, jakby wystrzeliła go gwiazda?
I jak gniewnie spogląda?
Wleciał tu do pokoju, krzyk trzepotał mu się u pięty.
Ale siność już ustępuje. A więc to jednak człowiek.
Czerwony kwiat lotosu otwiera się w naczyniu krwi.
Zszywają mnie jedwabną nicią, jak gdybym była sztuką sukna.

Co robiłam z rękoma, zanim one zaczęły go nosić?
Gdzie podziewałam całą miłość wzbierającą w sercu?
Oczy moje tak jasno go widzą, jak nic przedtem na świecie:
powieki ma jak płatki bzu,
a oddech lekki jak lot ćmy.
Nie wypuszczę go za nic!
Nie ma w nim ani chytrości, ani najmniejszej skazy. Niech mi się taki uchowa!

Głos drugi:
Teraz księżyc stoi w szczycie okna i jest już po wszystkim.
A moją duszę wypełnia zima. Kredowobiałe łuski księżycowego światła
Leżą na szybach wszystkich okien, okien pustych biur,
Okien pustych szkół, okien pustych kościołów. O, co za bezmiar pustki!
I ten niebyt, straszliwe zamieranie wszystkiego.
Ciała kobiet na sali śpią jak wzgórza polarne,
Jakież błękitne księżycowe światło oblodziło ich sen?

Czuję, jak i we mnie wnika ono, obce niby zimne narzędzie,
Z okrutną błazeńską twarzą na końcu promienia, z tym O-tworem
Rozdziawionym w wyrazie wieczystego żalu.
To ono porusza głębią rudego morza krwi,
Co miesiąc wydobywając z niego ten sam lament zawodu.
Jestem bezsilna jak fala w mocy księżycowego promienia.
Niespokojna jestem jak morze i ja także wyrzucam zwłoki.

Pójdę na północ, przeniosę się w kraj długiego cienia.
Sama sobie wydaję się cieniem, ni to mężczyzną, ni kobietą,
Ni kobietą zadowoloną ze swoich męskich cech,
Ni mężczyzną tak całkowitym, by nie czuć braku kobiecości. Ale ja czuję ten brak.
Patrzę na swoje palce, dziesięciu białych wartowników,
I widzę, jak przez szpary pomiędzy nimi przeciekają ciemności,
A ja nie umiem temu zaradzić. Nie potrafię zatrzymać w sobie życia.

A zatem będę męczennicą, stanę się bohaterką drobiazgów:
Nie dam się oskarżyć przez oberwany guzik,
Dziurawą piętę skarpetki, białe milczące twarze
Listów nie odpisanych, uwięzionych w pudełku na listy.
Nie będę oskarżoną! Nie będę oskarżoną!
Zegar mnie nie oskarży, że jestem „za lekka”, ni gwiazdy
Nitujące przepaść do przepaści.

Głos trzeci:
Widzę ją nawet we śnie, moją okropną pąsową córeczkę,
Wydziera się za szybą, która nas rozdziela.
Płacze z samej najczystszej złości.
Haczyki jej wrzasków drapią jak pazury kota
I tymi pazurami upomina się o mnie.
Płacze z powodu ciemności, płacze z powodu gwiazd,
Choć one lśnią i wirują tak wysoko nad nami.

Myślę, że jej maleńka główka jest utoczona z drewna,
Z twardego czerwonego drewna. Oczy ma zaciśnięte i rozdziawione usta,
Z których wydobywa się ten przenikliwy krzyk,
By zadrasnąć mój sen, jak strzała,
Przeniknąć sen i wbić mi się w bok.
Moja córeczka nie ma jeszcze zębów. Ale usta ma takie ogromne
I wydaje tak ponure dźwięki, że to musi być niedobrą wróżbą.

Głos pierwszy:
Jakaż to siła miota w naszą stronę te niewinne duszyczki?
Patrzcie, jakie są wyczerpane! Docierają tu resztkami tchu,
W swoich wyplatanych koszyczkach, z imionami na przegubach rączek,
Przyklejonymi jak srebrne trofea, po które wyprawiały się w taki świat!
Niektóre mają gęste ciemne włoski, inne są łyse;
Odcień skóry mają różowy albo śniady, kawowy łub czerwony
I już nawet zaczynają zapamiętywać swoje odmienności.

Utworzone są chyba z wody. Twarzyczki mają bez wyrazu,
Rysy w nich drzemią jak blask na spokojnym jeziorze.
To są dopiero prawdziwi zakonnicy i mniszki! W identycznych sukienkach.
Widzę, jak spadają na ziemię niby deszcz gwiazd,
Nad Indiami, Afryką, Ameryką, te cuda,
Małe, niepokalane wizerunki. Pachną mlekiem.
Podeszwy stóp mają nietknięte, wędrownicy powietrza.

Czy nicość mogłaby być aż tak płodna?
Oto jest mój syn.
Szeroko otwarte oczy są jeszcze barwy tej powszechnej modrości.
Obraca się ku mnie jak mała, ślepa, ale czujna roślinka.
Jego krzyk jest haczykiem, na którym zawisłam.
I już jestem mlekiem płynąca.
I już jestem pagórkiem ciepła.

Głos drugi:
Wcale nie jestem brzydka. Jestem nawet – piękna.
Lustro wręcza mi kobietę bez śladu zniekształcenia.
Teraz pielęgniarka wręcza mi ubranie: znaki tożsamości.
Pociesza mnie, że ta rzecz zdarza się na porządku dziennym,
Nie tylko w moim życiu, ale w życiu tysięcy kobiet,
Z grubsza biorąc jednej na pięć. Więc nie jestem taka ostatnia:
Jest we mnie piękno danej statystycznej. Teraz wykręcam pomadkę

I rysuję na twarzy moje dawne usta,
Te czerwone wargi, które z siebie zdjęłam razem z resztą osobowości,
Dzień, dwa dni, trzy dni temu? Tak, to chyba był piątek.
I nie mam nawet ochoty na urlop. Już jutro mogę iść do pracy.
Mogę kochać się z moim mężem, który będzie wyrozumiały
I który będzie mnie kochał, jakby nie dostrzegając ułomności,
Jakby przyszło mu spać z kobietą bez oka, bez jednej nogi albo bez języka.

I tak staję, trochę oślepiona światłem. I tak odchodzę
na rolkach zamiast nóg, ale nie najgorzej mi służą.
I zamiast języka, uczę się wyrażać rękoma.
Ciała są takie zaradne.
Z ciała rozgwiazdy odrastają urwane macki,
Trytony dobrze radzą sobie z odciętymi nogami. Obym i ja
Umiała wykształcić w sobie to właśnie, czego mi nie dostaje.

Głos trzeci:
Ona jest jak maleńka wyspa, pogodna i uśpiona,
A ja jak biały statek odpływam, bucząc: żegnaj! żegnaj!
Dzień aż drży od upału i jest bardzo żałobnie.
Purpurowe tropikalne kwiaty, które stoją w moim pokoju,
Całe życie przebywały w cieplarni, troskliwie hodowane,
A teraz przeniesiono je w zimę prześcieradeł i białych twarzy.
Odchodząc stąd nic prawie nie wyniosę w walizce.

Oto sukienki jakiejś grubej kobiety, której nie znam,
Mój grzebień, moja szczotka, cała moja pustka.
Nagle czuję się bezbronna i obnażona.
Jestem jak rana opuszczająca szpital.
Jestem nie zagojoną raną, na którą machnięto ręką.
Zdrowie moje zostało tam. I tam pozostał ktoś,
Kto mógłby do mnie przylgnąć. Więc odrywam jej palce
Jak bandaże. I już mnie tutaj nie ma.

Głos drugi:
Znów jestem sobą i wszystko przeszło bez śladu.
Wykrwawiono mnie, białą jak z wosku, i nie należę do nikogo.
Znowu jestem płaska i dziewczęca, a to znaczy, że nic się nie stało,
Nic, czego nie dałoby się wymazać, odpruć i wyrzucić, zacząć od nowa,
Poczerniałe gałązki zapomniały już o pączkowaniu,
Wysuszone ścieki nie tęsknią już za deszczem,
Ta pani, która wyszła do mnie z szyby wystawkowej, jest – zadbana.

Tak zadbana, że aż przezroczysta, jak duch.
Jakże nieśmiało jej eteryczna sylwetka w szybie wystawowej nakłada się
Na orgie afrykańskich owoców, na wieprze powieszone za nogi,
W cień się usuwa przed rzeczywistością.
To ja jestem tą panią. To ja!
Smakująca nieznaną gorycz na języku:
Nieprzewidziane okrucieństwo codzienności.

Głos pierwszy:
Jak długo jeszcze będę murem osłaniającym go od wiatru?
Jak długo jeszcze będę mogła
Łagodzić nad nim żar słoneczny cieniem mojej dłoni?
Zatrzymywać w locie niebieskie pociski lodowatego księżyca?
Głosy samotności, głosy smutku
Skradają się, jak przypływ morza, za moimi plecami.
Jakże je zatamuje ta moja mała kołysanka?

Jak długo jeszcze będę ogrodzeniem wokół mojej zielonej posiadłości?
Jak długo jeszcze moje dłonie
Będą opatrunkami na to, co go boli, a moje słowa,
Jak ptactwo barwne pod niebem, potrafią koić, koić.
To straszne, być taką bez osłony.
To jak gdyby wyjąć serce,
Nałożyć mu twarz i puścić między ludzi.

Głos trzeci:
Dziś koledże są już pijane wiosną,
A moja czarna toga wygląda jak maleńki pogrzeb:
Podkreśla powagę mojej osoby.
Książki, które niosę, uwierają mnie w bok.
Miałam tam kiedyś ranę, ale już się goi,
Przyśniła mi się wyspa w purpurowym krzyku.
Lecz to był sen i nic nie znaczył.

Głos pierwszy:
W gałęziach wiązu koło domu rozkwita dzień,
Czarne jerzyki trzaskają jak małe race.
Słyszę, jak szmer godzin rozsypuje się i wsiąka w żywopłoty.
Ryczą krowy. Barwy znowu nabierają rumieńców,
A wilgotna strzecha paruje w słońcu.
W sadzie między drzewami otworzyły się już twarze narcyzów.

Czuję się bezpiecznie, jestem pełna ufności.
Dzień budzi się w jaskrawych kolorach dziecinnego pokoju
Pełnego gadających kaczek, figlujących owieczek.
I ja także powracam w dzieciństwo: wierzę w cuda,
Nie wierzę w te koszmarne dzieci,
Które z zarośniętymi powiekami, z rączkami bez paluszków
Wdzierają się do moich snów.
One nie są moje. Nic mi do nich!

Będę rozmyślać o rzeczach całkiem normalnych,
Będę rozmyślać o moim małym synku.
Który jeszcze nie chodzi. Który jeszcze nie powiedział słowa.
Który tkwi jeszcze w białych powijakach,
Ale jest różowiutki i nic mu nie brakuje, i coraz to się śmieje.
Wytapetowałam mu pokoik w wielkie róże,
Wymalowałam serduszka, na czym tylko się dało.

Nie będzie z niego cudownego dziecka. Nie chcę tego!
To właśnie o cudowne dzieci zabiega diabeł.
To właśnie cudowne dzieci z wysiłkiem pną się na wzgórza
Albo samotnie koczują na pustyni, rozdzierając serce swoich matek.
Chcę, by był taki sobie. Zwyczajny.
I niech mnie kocha mocno, jak ja jego.
I niech się żeni, kiedy chce i z kim tam sobie chce.

Głos trzeci:
Łąka leży w skwarze południa. Jaskry
Omdlewają z gorąca, a zakochane pary
Mijają mnie, przechodzą.
Są jak płaskie granatowe cienie.
Co to za wspaniałe uczucie: nie być związaną z niczym!
Jestem tutaj samotna jak trawa. A więc czegóż mi brak?
Czy jeszcze kiedyś w życiu spotkam się z tym?

Łabędzie już odleciały. Ale rzeka
Ciągle jeszcze pamięta ich biel
I w ślad za nimi wysyła połyski,
Kształtów ich doszukuje się w obłokach.
A teraz jakiż to odezwał się ptak?
W głosie tyle ma smutku.
Mówi: jestem młody, wciąż jeszcze młody. A więc czego mi brak?

Głos drugi:
Teraz dnia już przybywa. Jestem u siebie w domu, siedzimy w świetle lampy,
Ja naprawiam jedwabną halkę, mój mąż czyta,
Jak pięknie w krąg światła wpisuje się to wszystko.
Wiosenny zmierzch trwa, jak gdyby trochę zadymiony,
Nasyca miejskie parki, małe posążki w ogrodzie
Ulotną różowością budzącej się czułości,
Która nie wygasła i pospieszy się z opatrunkiem.


A ja czekam, wsłuchana w swój ból, i myślę, że zaczynam się goić.
Zresztą tyle jest innych rzeczy do zrobienia: moje ręce
Tak zręcznie potrafią przyszyć koronkę do materiału,
Mój mąż może bez końca przerzucać kartki książki.
I tak oto jesteśmy razem, u siebie, w domu, po pracy.
I jedynie czas zaległ trochę między nami.
Jedynie czas, ale on jest abstrakcją.


Choćby nawet ulice się rozpadły, ja powracam do zdrowia.
Jak po długim spadaniu. Leżę na własnym łóżku,
Bezpieczna, pod prześcieradłem, naprężona, niby przed upadkiem.
Odnalazłam siebie, już przestaję być cieniem,
Chociaż u moich stóp dźwiga się teraz cień: znów mam być żoną.
Miasto czeka drążone bólami. Kiełkujące źdźbła trawy
Przeciskają się przez kamienie i natychmiast zielenią się życiem




Tłum. Jan Rostworowski